Dziś przedstawiam Wam fascynującą rozmowę z moją
koleżanką, podróżniczką Asią J. Poznałyśmy się na studiach i nieustannie
podziwiam ją za odwagę w poznawaniu świata. Zapraszam do odkrywania Tajlandii i
Kambodży!
A wkrótce na blogu Asi zobaczycie cudowne zdjęcia i przeczytacie o jej dalekich i bliskich podróżach: https://yassisworld.wordpress.com/.
•
Jakie kraje do tej pory zwiedziłaś?
Pierwszy
raz przekroczyłam granicę Polski podczas kolonii szkolnej w Murzasichlu, któregoś
dnia wybraliśmy się na wycieczkę na
Słowację. Nie mam zielonego pojęcia jaką przygraniczna miejscowość odwiedziliśmy.
Pamiętam tylko, że plecaki każdego z
nas, były wypełnione piwem, rumem i pistacjami :)
Później długo, długo nic. Będąc na
studiach w Szczecinie kilkakrotnie odwiedzałam Niemcy. Byłam też w tym czasie turystycznie w Wielkiej Brytanii. Po trzecim roku przyszedł czas na pierwszą pracę
za granicą - w Holandii. Podczas czteromiesięcznego pobytu tam, odwiedziłam
każde większe miasto Holandii i Belgii. Wraz z końcem studiów udało mi
się wybrać za wielką wodę - po ośmiotygodniowej pracy na obozowisku letnim dla
dzieci w stanie Connecticut, tułałam się do ostatniego dnia ważności wizy, i do
ostatniego dolara, po Wschodnim Wybrzeżu Stanów
i po Kanadzie. Po powrocie,
wyjechałam od razu do Niemiec w poszukiwaniu swojego miejsca na Ziemi i też, by
załatać dziurę w budżecie po odwiedzinach kraju Wujka Sama :) Turystycznie
zwiedziłam też Maroko, z biurem
podróży co prawda, ośmiodniowa wycieczka objazdowa, ale myślę, że mięliśmy
okazję „liźnięcia” kolorowej różnorodności marokańskich klimatów. I ostatnia
wyprawa, na własną rękę, Tajlandia i
Kambodża.
Zatem w tym moim podróżniczym rachunku sumienia naliczyć mogę 10 obcych krajów na 3
kontynentach.
• Co zainspirowało Cię, aby odwiedzić
Tajlandię i Kambodżę?
Pomysł
rzucił mój brat. On już odwiedził ten kraj i urzeknięty nim obiecał sobie, że
na pewno tam wróci, by dalej odkrywać i poznawać tamtejszą kulturę. Od razu
podchwyciłam pomysł. Nie było się nad czym zastanawiać. Bartek znalazł bilety w
całkiem niezłej cenie i po prostu je kupił. Byłam już lekko zapoznana z obrazem
Tajlandii, nie tylko rajskimi plażami znanymi mi z filmów, ale tez z tym
codziennym światem, o którym słyszałam z opowieści znajomych. Kiedy perspektywa
wyjazdu stała się już rzeczywistością, chwyciłam za mapę, by sobie wytyczyć
swoje własne punkty „must see” na
trasie.
Muszę przyznać, że wcześniej nie przywiązywałam większej uwagi do konieczności
odwiedzenia Azji Wschodniej. Może Chiny albo Japonię. Ale kiedy stanęłam już
twarzą w twarz z wizją trzytygodniowej podróży na własną rękę po Tajlandii -
oddałam się jej w 100%.
Teraz z perspektywy czasu, mogę się
przyznać, że chyba głównie przyświecał mi cel po prostu bycia na jednej z tych
rajskich plaż. Pławienia się w ciepłej wodzie, wylegiwania się w słońcu na
gorącym piasku pod palmami, a wieczorami, gdy będzie chłodniej, próbowania specjałów tamtejszej kuchni i
huśtania się na linie zawieszonej na palmie o zachodzie słońca. Już tłumaczę
moją ówczesna wizję „urlopowania” :) - byliśmy z bratem i jego dziewczyną po
prostu zmęczeni pracą, jedyne na co mieliśmy ochotę to odciąć się od świata.
Zdecydowaliśmy się na spontaniczną podróż, brać to, co przyniesie kolejny
dzień, bez napiętych grafików, miliona miejsc, które warto zobaczyć według
przewodników. Po prostu żyć tamtym życiem.
•
Jak długo trwały przygotowania do podróży
i co obejmowały?
Ponieważ żadne z nas nie jest typem turysty,
który marzy o wczasach w ekskluzywnym resorcie z prywatną plażą i drinkami z
palemką podawanymi do basenu, postanowiliśmy jeszcze przed wyjazdem, że
pierwsze dwa tygodnie będziemy się „szwędać” i zwiedzać, zatrzymując się tam
gdzie akurat zastanie nas noc, a ostatniego tygodnia odpoczniemy na jakiejś
plaży. Początkowo obstawialiśmy południe, którąś wyspę, lub różne wyspy w
okolicach Phukhetu.
Nasze przygotowanie było marne. Bazując na doświadczeniach z poprzedniego
wyjazdu brata i znajomych, przygotowania ograniczyły się do ściągnięcia plecaka
ze strychu i znalezienia w Internecie parkingu dla auta blisko lotniska w
Warszawie :) Całkowity spontan, co wynikało też z tego, że mieszkamy
odpowiednio - moi towarzysze - w Holandii, ja w Niemczech. Wróciliśmy do Polski
w czwartek, w sobotę mięliśmy wesele w rodzinie, niedziela poprawiny i w
poniedziałek o 4 nad ranem wyjazd do Warszawy. Nie było więc czasu na jakieś
szczególne przygotowania i planowanie, i wtedy chyba, każde z nas miało w
głowie tylko plan, by zwolnić i odpocząć, cieszyć się życiem. Nawet pierwszy
nocleg w Bangkoku bookowaliśmy podczas przesiadki w Dubaju. Całkowity spontan.
Dla mnie najcenniejszy w podróży.
•
Czy czegoś się obawiałaś przed podróżą?
Pogody.
Byliśmy w październiku - to koniec pory deszczowej. Bałam się, że zastaną nas
jeszcze deszcze.
Zawsze w podróży dopada mnie strach. Może słowo „strach”, to za dużo, ale taki
lęk, niepokój powiedzmy. Zawsze przychodzi mi do głowy myśl, że może nie zdołam
się dogadać, że coś przytrafi mi się złego i nikt nie zainteresuje się tym,
żeby mi pomóc. Muszę też przyznać, że zawsze w samolocie przy starcie i przy
lądowaniu, ewentualnie podczas turbulencji gdzieś tam 8 km nad ziemią, odczuwam
ten sam niepokój. Boję się, że w domu coś się stanie, a mnie tam nie będzie.
Szczególnie teraz, kiedy nasza babcia ze względu na sędziwy wiek choruje, i właściwie
w każdej chwili może od nas odejść.
Wydawałoby się, że do tego rodzaju lęków można już przywyknąć po tylu
wyjazdach i życiu na obczyźnie. Myślę jednak, że to jest największą „zmorą”
emigrantów. Ta myśl, że tyle rzeczy nas omija. Bliscy przychodzą, odchodzą, ktoś się rodzi, ktoś
umiera, ktoś przeżywa chorobę, ktoś świętuje urodziny a my w najlepszym
układzie ze skypem w komórce w ręku możemy być marnym świadkiem tych wydarzeń.
Podczas krótkich wyjazdów oczywiście o tym się nie myśli. Człowiek cieszy się
urlopem, może też niekiedy „odpocząć” od rodziny i przyjaciół – naprawdę nie
widzę w tym nic zdrożnego. Ale przy dłużej podróży, kiedy ludzie wyjeżdżają w roczną podróż dookoła świata albo żyją na
emigracji – to boli najbardziej.
•
Czy był to kosztowny wyjazd?
Trafiliśmy
świetnie z czasem, bo było przed sezonem turystycznym, więc wszystko było
tańsze, mniej turystów, mogliśmy bardziej poczuć tamtejszy prawdziwy klimat i
poznać bardziej Tajów i Kambodżan, gdyż oni mieli więcej czasu dla nas.
Sekretem tanich dalekich wojaży są oczywiście bilety lotnicze. Mojemu bratu
udało się wyrwać te nasze z Air Quatar za 2100zł, z dość krótkimi przesiadkami
w Dubaju. Oczywiście, bilety można tez kupić już za 1400zł, ale z nawet dobowym
czasem oczekiwania na transfer. Chyba zwariowałabym uwięziona na terminalu
przez tak długi czas. Nie byliśmy jakoś specjalnie ograniczeni finansowo, więc
ta perspektywa szybszego dostania się tam bardzo nas ucieszyła.
Nie jest tajemnicą, że na każdym straganie trzeba się targować. Przy dobrych
lotach sprzedawcy obniżali początkowe ceny o 70%. Warto znać orientacyjną wartość
produktu, by nie być ciągle naciąganym przez lokalnych sprzedawców. Przykładowe
spodnie na straganie w centrum Bangkoku kosztują 500 bathów (50zł). To
zdecydowanie za dużo jak na szmaciane spodnie, które są wątpliwej jakości. Po
targowaniu udaje się kupić spodnie i koszulkę za 200 bathów (20zł). Jeśli mogę
dać radę to polecam targować się konsekwentnie do końca. Po męsku, twardo ale
oczywiście tak, by nie urazić sprzedającego zbyt niską ceną proponowaną przez
nas. Szkołę targu przeżyłam w Maroku, gdzie jak chyba we wszystkich krajach
islamskich panuje zasada (stosowana wobec turystów) – co dotknięte to
sprzedane. Takie targowanie potrafi być naprawdę męczące, ale dla osoby, która
parę razy utarguje coś z sukcesem, staje się to jak narkotyk. Po przyjeździe do
Polski, byłam gotowa targować się w sieciówce odzieżowej. Tak mi to weszło w
krew J
Stołowaliśmy się na „mieście”. W dzień kupowaliśmy sobie owoce, czy tajskie
specjały ze straganów, wieczorami restaurowaliśmy się w knajpach, które
przyciągnęły naszą uwagę. Ceny zazwyczaj ujednolicone. Za kolację, dwu-,
trzydaniową, z koktajlami, owocami morza, kurczakiem, makaronami i wszystkim w
co Tajlandia bogata płaciliśmy równowartość około 30-40 zł za osobę. Na
jedzeniu mogliśmy dużo zaoszczędzić - te koktajle były najdroższe. Nie był to
warunek konieczny by codziennie tak głaskać podniebienie. Równie dobrze
mogliśmy się najadać do syta popularnym i bardzo smacznym pad thaiem (makaron z
kurczakiem lub krewetkami) za równowartość 5-7zł (cena dla turystów). Ale jak
mówiłam, mieliśmy to szczęście, że nie byliśmy ograniczeni jakoś bardzo
finansowo, no i też założyliśmy, że jadąc na drugi koniec świata - nie będziemy
sobie niczego żałować. Takie plusy pracowania za granicą :) Cała impreza kosztowała
nas na głowę w granicach 5,5-6 tysięcy złotych. Choć kalkuluję, że przy nieco oszczędniejszym
trybie życia spokojnie te 3 tygodnie moglibyśmy zamknąć w maksymalnie 4
tysiącach złotych.
•
Co najbardziej Cię zadziwiło?
W
Tajlandii chyba ten gorąc, który uderzył mnie na lotnisku. Parno, wszechobecny
wrzask, zamęt, milion ludzi. Ale byłam zmęczona podróżą i weselem, które
zaliczyłam 40 godzin wcześniej J. Już po dotarciu z
lotniska do hotelu na najbardziej ruchliwej ulicy Bangkoku Khao San Road byłam
zaaklimatyzowana. Śmiałam się, że mój Nikon potrzebuje więcej czasu na
oswojenie się z nowym krajobrazem i klimatem, bo dopiero następnego dnia
obiektyw odparował J
Pewnie powinnam napisać, że zaskoczył mnie bród, śmieci, walające się torebki
foliowe, że zaskoczyły mnie gigantyczne
szczury biegające po drogach, tak samo gigantyczne karaluchy, które nie raz
przebiegły mi po gołych stopach. Ale spodziewałam się tego. Byłabym zaskoczona,
gdybym tego nie widziała. Myślę, że te szczury pełnią całkiem przydatną rolę w tamtejszej ekosferze – one
po prostu wyjadają rozdeptane resztki jedzenia, także wymiociny turystów z Khao
San Rd…, po prostu dbają o czystość ulic miasta nocą. Za dnia chowają się w
kanałach i nie kłują w oczy. Karaluszki lubią chyba słońce, nie wiem jaką rolę
pełnią w ekosystemie, i czy w ogóle jakąś pełnią, ale zauważyłam że koty
chętnie na nie polowały, więc rozleniwione tamtejszym skwarem miały jakieś
zajęcie J.
To co mnie zaskoczyło to koty z krótkimi ogonami. Na początku myślałam, że to
wskutek jakiegoś wypadku, jeden czy drugi kot, miał krótszy ogon. Ale z każdym
dniem widziałam ich kolejne tuziny. Nie dowiadywałam się nigdzie, ale być może
to efekt jakiś azjatyckich wierzeń, że odcięty koci ogon może być talizmanem, a
może to po prostu taka rasa.
Zadziwiła mnie Kambodża. Dziś, kilka już miesięcy po powrocie stamtąd, gdy
pomyślę tamtej wyprawie, widzę te uśmiechnięte, życzliwe twarze ludzi żyjących
w skrajnej nędzy. Ale o tym w następnym punkcie.
To czym bym zdziwiona to różnicą, ogromną przepaścią, pomiędzy Tajlandią a
Kambodżą. Już nie mówię o sytuacji ekonomiczno-gospodarczej obydwu krajów, ale
o mentalności, o ich fizyczności. Dziś bez problemu na ulicy odróżnię Taja,
Kambodżanina od Wietnamczyka. Dotychczas, jak chyba większości Europejczyków,
wszyscy Azjaci wydawali mi się tacy sami. To, co mnie zadziwiło to pakowność
tajskich skuterów. Niekiedy widziałam 5-6 osób na jednym skuterze. Fakt, że
Tajowie są generalnie drobni, więc mąż z żoną i dzieckiem w trójkę na skuterze
to widok powszedni. Ale czasem, gdy tych dzieci, poza mamą i tatą, była czwórka
albo piątka i jeszcze pies na to wszystko, i wszyscy się mieścili na tej
Yamasze czy Hondzie. Niesłychane.
•
Co najlepiej zapamiętałaś?
Takie najbardziej wyraźne fleshbacki gdy myślę o
naszej wyprawie to deszcz jaki nas
spotkał pierwszego dnia zaraz po przyjeździe do hotelu. Było słońce, piękna
pogoda, nic nie zapowiadało istnego tsunami, które za chwilę przyszło. Z nieba
lało się tak, jakby ktoś na górze odkręcił kran. Nie było widać gęstych kropel
deszczu. Woda po prostu lała się strumieniem. Trwało to może kwadrans, ale
stałam w oknie i nie wierzyłam. Zapach
ulicy, tak jak Maroku, Tajlandię możesz poznać po zapachu. Przyprawy,
spaliny, zapach tajskich specjałów kulinarnych, zapach ludzi, zwierząt, zapach
olejków ezoterycznych wydobywających się z salonów masażu, przeplatane tym zgiełkiem, harmiderem, coś
wspaniałego. Warto w niego wejść i dać się ponieść tłumowi ludzi. Nie zawracać,
nie stawiać oporu, po prostu dać się zgubić i odnaleźć na nowo. Bardzo zapadł
mi w pamięć obraz mnicha na skuterze, niby
nic takiego. Wszyscy poruszają się tam na skuterach i tuk tukami. Ale zobaczyć
mnicha, i to takiego całkiem całkiem przy sobie, na skuterze – bezcenne J. Khao San Road, niczym nie odbiegające od ulic Amsterdamu,
Hamburga czy Londynu. Niestety. Głośno, gwarno, ale w nasz europejski sposób.
Jedna wielka impreza. Ale najwyraźniej takie miejsce też jest potrzebne. Na
ulicy z każdym krokiem zaczepia Cię ladyboy, nachalny Taj proponujący ping pong
show i dziewczyny oferujące dozę gazu rozweselającego. Swoboda i wolność na drogach i plażach Koh Chang.
Nie wiem czy to dlatego, że to były nasze ostatnie dni poświęcone słodkiemu
leniuchowaniu, czy sam klimat tamtejszej wyspy, ale nigdy wcześniej chyba nie
czułam się tak lekko. Tak beztrosko i swobodnie. Jechałam na skuterze, na sobie
mając tylko strój kąpielowy i okulary przeciwsłoneczne. Bez butów, bez kremu do
opalania, bez dokumentów, bez pieniędzy. Zatrzymywałam się kiedy miałam ochotę
popływać. Później kładłam się na piasku i schłam, wsiadałam na skuter i
jechałam dalej. Na inną plażę. Może mój skuter był daleki od Harleya Davidsona,
krążownika amerykańskich szos, ale myślę, że doświadczyłam tego samego stanu
umysłu, tej wolności o jaką zabiegają harleyowcy. Coś pięknego.
W Świątyniach
Angkor wszystko zapiera dech w piersiach.
Z każdym krokiem zastanawiasz się, ile stóp przedreptało tedy przed Tobą. Jak
wyglądała stolica ówczesnego Imperium, w latach świetności przypadającymi na
XII wiek, swą wielkością odpowiadającemu dzisiejszemu Los Angeles. Nas
najbardziej wciągnęła Świątynia Ta
Prhom, gdzie człowiek może zgubić orientację czy to kamieniami obkładano
drzewa, czy to drzewa wrosły się w kamienie. Było tam też mniej ludzi, było
spokojniej. Słońce, ledwo docierające przez gęste korony drzew nie parzyło
skóry i dawało czas na skupienie i kontemplację. I znaleźliśmy się w Kambodży. Kraju
tak ogromnych kontrastów. Od pierwszych chwil spędzonych za linią granicy z
Tajlandią, znienawidziłam ten kraj. Banda cwaniaków i dorobkiewiczów
wykorzystujących biedniejszych, słabszych, niedouczonych swoich własnych pobratymców.
Przy akceptacji takiego stanu rzeczy przez Zachód. Byliśmy przygotowani na
próby naciągania, nieuczciwych sprzedawców, przewoźników, czy próby kradzieży.
Ale niekiedy to przechodziło ludzkie pojęcie. Pływająca wioska na jeziorze Tonle Sap. Ludzie jak zwierzęta w
ZOO czy towar na wystawie wyeksponowani dla zwiedzających turystów za jedyne 30
USD od osoby (dodam tylko, że ci oglądani nie widzą ani centa z tych
pieniędzy). Nastoletnie masażystki,
z bliznami na ramionach po przypalaniu papierosami, pracujące od świtu do
zmierzchu za mniej jak dolara dziennie (zapewne te blizny na ramionach są karą
za kradzież napiwku danemu „po kryjomu”), małoletni
złodzieje (dosłownie 5, 6 letni!) na
ulicy, podchodzący do Ciebie i przytulający się mówiąc „jestem głodny” a w
międzyczasie sprawdzający Ci kieszenie i torebki. Młodociane
dziewczyny obwieszone na cielskach staruchów z Europy i Stanów na Pub Street. Sama nazwa ulicy wskazuje, że to rozrywkowe
miejsce. Dyskoteka na dyskotece, knajpy z pizzą i kebabem. Wszystko w cenie
miesięcznych zarobków Kambodżan. Pewnie to jest ogólnie tolerowane. My jedziemy
tam się zabawić, urlopować. Oni są zadowoleni, bo mają źródło dochodu. Ale
jakoś nie potrafię sobie tego w głowie poukładać. Chyba zbyt idealistyczna
jestem do tego świata. Brawo włodarze Kambodży, naprawdę powinniście być z
siebie dumni! O korupcji można
byłoby pisać książki. Wydaje mi się, że świetnym przykładem korupcji mogą być
Świątynie Angkor. Może się mylę, ale uważam że skoro jednorazowy bilet wstępu
kosztuje 20 USD, a średnio dziennie przewija się tamtędy 7 tysięcy turystów, to
ktoś kradnie te pieniądze. Bo ile kosztować może renowacja Świątyń –
szczególnie że niekoniecznie widać tam jakiś konserwatorów.
Mafia, która za wszystkim stoi.
Poznani przez nas Kambodżanie mówili o „company”, która trzyma wszystko w
garści. Ostatniego dnia naszego pobytu zrobiliśmy coś najmądrzejszego, co tylko
mogliśmy zrobić. Za wszystkie pieniądze, które nam zostały poprosiliśmy
taksówkarza o przewiezienie nas po Sieam Reap. Taka wycieczka poza trasą z
przewodnika. Młody chłopak był naprawdę wspaniałym przewodnikiem – zatrzymywał
się i co chwilę opowiadał nam o jakimś budynku czy ogrodzie. Zapytałam go, czy
nie miałby ochoty napić się piwa. Zgodził się. Zabrał nas do swojego miejsca.
Taka Pub Street, ale dla tutejszych. Z miejscowymi cenami, z miejscową obsługą.
Ludzką, życzliwą, pogodną, szczerze uśmiechniętą, szczęśliwą, zaciekawioną
nowoprzybyłymi. Z dala od innych hałaśliwych turystów, „naszej” muzyki i
kulinarnych specjałów. Rozmawialiśmy o sytuacji w Kambodży, o stosunkach z
Tajlandią, o życiu i marzeniach. Zapytałam, jakie jest jego marzenie. Powiedział
zdobyć paszport i wyjechać stąd. Po latach wrócić i otworzyć hotel. Bo kocha
swoją Ojczyznę i kocha turystów. Niestety Kambodżanie ubiegający się o paszport
często nie wracają do domów po wizycie w odpowiednich urzędach. Nikt nie wie co
się z nimi dzieje. Albo są zabijani albo sprzedawani. Nie dziwię się, że młody
chłopak, najstarszy z dwanaściorga rodzeństwa chce uciec z kraju, gdzie matki sprzedają swoje dzieci na ulicy za 70
USD. Nie dziwię się, że młody chłopak, który ma prawo kochać swoją Ojczyznę,
chce tam wrócić, by turystom przybliżać dobra swojego kraju, poczęstować ich
pysznościami z khemerskiego stołu, uraczyć muzyką czy dać dotknąć prawdziwy surowy jedwab. Kambodża
to kraj kontrastów. Ciężko jest mi też wystawić notę po odwiedzeniu tylko
jednego miasta. Do tego miasta stricte turystycznego. Podejrzewam, że tak samo
jest w stolicy, pewnie zupełnie inny świat można zastać na prowincji. Ten
prawdziwy khmerski świat, przepełniony tym najżyczliwszym na świecie uśmiechem
ludzi, którzy tak niedawno wycierpieli tak wiele, stracili tak wiele i wielu, a
mimo to są w stanie się uśmiechać i służyć pomocą. Na pewno wrócę do Kambodży.
Mam nadzieję, że zatrzymam się wtedy w hotelu naszego taksówkarza.
•
Jakie są Twoje rady dla ludzi, którzy
chcą wyruszyć w świat?
Odwagi. Tylko tego można życzyć.
Komuś, kto z natury jest domatorem, lubi nasz styl życia, bezpieczny, czysty,
sterylny – pozostaje mi życzyć dystansu do siebie i do tego podziału co „nasze”
i „ich”, odwagi, by wyjść ze skorupki i poznać świat na zewnątrz, bo można tam
zobaczyć nie tylko wiele materialnych rzeczy, ale można i tam znaleźć to, czego
usilnie szukamy podczas kolejnych kosztownych kursów, treningów personalnych i
spotkań z psychoanalitykiem. Można tam znaleźć siebie, swoją odwagę, swoją
pewność siebie, swoje ja. Chciałabym tylko ostrzec – to wciąga. Podróż jest
wartką rzeką. Jak już do niej wpadniesz, to nie gwarantuję, że zdołasz się
wydostać na stały ląd J
A tym co już podróżują? Mimo mojego zamiłowania
do ryzyka, niekiedy życia na krawędzi (tak, mam 40 euro na koncie i mieszkam w
Hamburgu, gdzie jednorazowy bilet kosztuje 3.5 euro, a jeszcze nie szukam nawet
pracy), spontaniczności, polecam przed podróżą zajrzeć do przewodnika,
przejrzeć blogi. Ucząc się od innych można podłapać fajne pomysły, można
dowiedzieć się o jakiś tańszych rozwiązaniach , nie jedźmy nigdy zupełnie w
ciemno. I miejmy w różnych miejscach ksero kompletu dokumentów. Rozwaga i
odwaga – to moje rady J.
ZGODNIE Z TEMATYKĄ DZISIEJSZEGO WPISU POLECAM WAM
NASTĘPUJĄCE KSIĄŻKI:
- „Przewodniki Wiedzy i Życia. Tajlandia”, Warszawa 2009,
- „National Geographic. Przewodnik Kambodża”, Trevor Ranges,
- „Tajlandia”, Martyna Wojciechowska,
- „Tajlandia. Cuda świata. 100 kultowych rzeczy, zjawisk, miejsc”, praca zbiorowa
Komentarze
Prześlij komentarz